niedziela, 7 kwietnia 2013

GospoDyMi

moja nowa sympatia: Mela Koteluk

 Nadszedł ten czas kiedy, stwierdziłam znowu, że może coś upiekę. Ostatnio (jakieś 3 miesiące temu) odbyły się dwie próby. Pierwsza kiedy to stwierdziłam, że chodzi za mną sernik, i że przecież nie może to być takie trudne, taaa. Pierwsze luknięcie przez okno piekranika było zdumiewające i napawające mega optymizmem, bo tu uwaga z wnętrza piekarnika spozierał na mnie, a właściewie spozierała góra sernika, był chyba trzypiętrowy, mega mega piękny, do czasu kiedy to wyłączyłam piekarnik, odczekałam 20 minut, wróciłam do mej góry żeby ją wydostać z nagrznej czeluści, i co i gówno, mój pierwszy i zarazem ostatni sernik w życiu, zrobił się nagle wielkości spodu do pizzy. Biedny Maż w imię tego że nie powinno się wyrzucać jedzenia zjadł go, ugh. 
Stwierdziła że w takim razie nie dla mnie ciasta pieczone, to może takie na zimno, z proszku :) Padło na karpatkę, Mąż coś wspomniał że ostatnio do pracy kumpel przyniósł i że takie fajne połączenie bo krem taki budyniowy a spód i góra z krakersów. Myślę OK, facet to zrobił, to chyba ja tym bardziej. Jeszcze żem wysłała Męża po kolejną paczkę krakersów, bo jakoś tak mało. Zrobiłam, namieszałam, nałamałam, nakruszyłam, wyścieliłam dno tortownicy krakresami, zalałam kremem, przykryłam krakresami, wstawiłam do lodówki. Godzina, druga, trzecia, wyciągam z lodówki, macam od góry, zapada się, myślę OK, poczekam jeszcze. Mija czwarta godzina, piąta, ej no tak dłogo? no nie może być, wyciągam. Odblokowałam tortownicę, lekko podciągam do góry, a tu co? gówno, ciasto/krem, wypłynęło dołem :\ więc jedliśmy do z misek, łyżką. OK, to nie dla mnie, w dupie to mam. Oczywiście do czasu, czas ten nadszedł, wczoraj w nocy, Mąż poszedł spać, ja siedząca przed PINTERESTEM i gapiąca się na ładne obrazki i podziwiająca ludzką wyobraźnię, aż mi wstym że takowej nie posiadam, anie umiejętności. Ale do rzeczy wylukałam ciastka, bez mąki, bez niczego, tylko mega dojrzałe banany i płatki takie do jogurty, ale takie najdrobniejsze. Po śniadaniu wysłałam Meża do sklepu po banany, dostał nawet po przecenie, bo takie czarne to nikt nie chce :). Zmieszałam bananay z płatkiami, na paćke, oczywiście po swojemu musiałam dodać jajako i zdeko mąki, ładnie pachniało jak się piekły i cud, wyszło nie za słodkie z fajnym aromatem banana, świadomość że zdrowe, do kawy jak znalazł. A teraz patrz jak to wyszło ( wyłamałam się jednym zdjęciem, zrobiłam aparatem potrzebowałam makro, żebyś mógł doczytać zdanie z książki)  : 



 Szpanerswto mnie ogarnia, trzymaj się do następnego.

2 komentarze:

  1. już nie bądź taka miła :P jak będziesz potrzebowała spodu do pizzy na słodko to dam Ci przepis :PP

    OdpowiedzUsuń